Już na początku serdecznie przepraszam ale byłam dziś od rana na wielkiej wyprawie zatytułowanej "pranie - Gàn (幹) ". Plan na dziś był niezwykle prosty: wsiąść w autobus, wysiąść pod pralnią, odebrać czyste ciuszki, wsiąść w autobus i wysiąść pod hotelem. Banalne! Chińska rzeczywistość postanowiła zweryfikować ten, zbyt prosty jak się okazało plan.
fot.Pina "cennik pralni" |
Nasze brudne ubrania miał przyjemność dostarczyć Jarosław. To on musiał się naprodukować, żeby zrozumieć Panią, że w poniedziałek nie pracuje i odbiór dopiero we wtorek. Ale jak to z Nim bywa, wszystko przychodzi mu dość łatwo i osiąga swój zamierzony cel. Tak było również w tym przypadku, pomachał rękoma, poudawał, że po chińsku gada i już! Gotowe!
fot.Pina "pralnia - przyjęcie towaru" |
Widząc jak łatwo szybko i przyjemnie to wszystko poszło, bez zastanowienia zgodziłam się, że wybiorę się sama do miasta po odbiór.
fot.Chudy |
Wychodząc z hotelu uderzyła we mnie niesamowita fala gorąca.
Co prawda termometry wskazywały na 28 stopni Celsjusza ale temperatura odczuwalna była dużo powyżej 30 stopni. Słodki śpiew ptaków i przyjemny zapach drzew sprawiły, że od razu poczułam się lepiej i ruszyłam w miasto z niezwykłym entuzjazmem.
Czekanie na autobus umiliła mi pewna Chinka, która nieśmiało zamieniła ze mną kilka słów po angielsku. Znała język, ponieważ przez jakiś pracowała w hotelu. Dzięki temu nie zauważyłam, że minęło już 20 minut odkąd czekam na bus. Pomyślałam, że to dobry znak!
Autobus był kompletnie pusty, po drodze nie było ludzi na przystankach więc bardzo szybko dotarł pod pralnie. Rozejrzałam się po ulicy ale nie było nic interesującego gdyż to trochę biedniejsza dzielnica i wyruszyłam prosto do pralni.
fot.Pina "pralnia" |
fot.Pina |
Na miejscu czekał na mnie sympatyczny Pan, który jak podejrzewam dobrze wiedział kto przyjdzie po odbiór tego zlecenia. Zanim pokazałam dowody zapłaty, On już starannie pakował rzeczy do reklamówek. Trzeba przyznać, że bardzo się ucieszył jak mnie zobaczył. 190RMB (około 90PLN) za 15 sztuk. Wszystko spakowane i zapłacone, pozostało więc tylko wrócić.
Nie tracąc entuzjazmu, przebiłam się z tymi dwoma pełnymi ubrań torbami i stanęłam na przystanku autobusowym. Czekałam... Pierwsze 15 minut, skutery z wrażenia stawały na środku drogi. Ich właściciele oglądali się za mną kilka razy z niedowierzaniem. Spoglądam na zegarek, 30 minut. Rowerzyści robią wokół mnie kilka okrążeń, oglądają z każdej strony i odjeżdżają, spoglądając z oddali przez ramię. Naliczonych 10 autobusów innych linii, mojego nie widać. 45 minut, lokalni sklepikarze pod byle pretekstem przechodzą obok mnie i każdy z nich wydusza z siebie nieśmiałe: Hallo... 22 naliczone autobusy innych linii. Jest! Nadjeżdża tak wyczekiwany 307, widzę go już z daleka, ponieważ tylko jego cyfry podświetlane są na czerwono. Macham nieśmiało ręką żeby się zatrzymał i od razu tego żałuję. Autobus okazał się być wypchany po brzegi dziećmi, nie było mowy żeby się tam wcisnęła z moimi dwoma torbami. Mam totalnie gdzieś co gada do mnie ten chiński kierowca, dzieci wyrzucają przez okna śmieci na ulicę i wrzeszczą na cały głos: HALLO! Chyba dostarczyłam im dużo wrażeń.
fot.Pina "przystanek autobusowy" |
Trochę zrezygnowana chwyciłam moje torby i postanowiłam przejść dwa przystanki w nadziei, że się trochę rozluźni w autobusie. Dreptałam tak jak się okazało kolejne 20 minut panicznie oglądając się za siebie, a w myślach powtarzając jak mantrę: "tylko żeby nie jechał teraz dziad jeden"! Po pierwszych kilku metrach marszu zalałam się potem, upał bardzo doskwierał, reklamówki wbijały mi się w dłonie, ale musiałam dojść. Na szczęście po drodze nie minął mnie żaden autobus jadący do hotelu.
fot.Pina |
Wyszłam na ulicę główną, znalazłam przystanek w nadziei, że usiądę ale była to tylko złudna nadzieja. Kompletnie nie zwracałam już uwagi na to kto, jak i gdzie na mnie patrzy. Po 15 minutach nadjechał mój zbawiciel, calusieńki pusty. Wrzuciłam 1RMB i z ulgą usiadłam. Spojrzałam tylko na kierowcę, który wyglądał jakby właśnie wrócił z ryb. Na głowie miał czaderski kapelusz i przedziwny uniform. W dodatku miał na sobie kurtkę - w 30 stopniowy upał.
Wpatrując się w okno myślałam tylko o tym, że chyba nigdy Ich nie zrozumiem... Po wejściu do hotelu padłam na kanapę i zjadłam w pośpiechu Snickersa. Nawet nie przeszkadzało mi to, że jest chiński.
Rekord uważam za ustanowiony, całkowity czas podróży 1 godzina i 40 minut podczas jednej, wydawałoby się krótkiej wyprawy. Następnym razem Jareczku zamieniamy się rolami: ja zawożę, Ty odbierasz!
Mała poprawka, sztuk do prania było 19:)
OdpowiedzUsuńTwój Jarosław.